(Nie)zwykła historia cz.1
Żona i ja urodziliśmy się i mieszkaliśmy w Kołobrzegu. Po jakimś czasie zaczęło nam ciążyć życie w tym mieście. Co prawda nie jest to duża miejscowość, bardzo zadbana i wygodna, jednak odwiedzający ją turyści sprawiają, że w sezonie letnim traci swój urok. Jest bardzo hałaśliwie, tłoczno i jakoś tak obco. Nie czuliśmy się dobrze w tej atmosferze. Ponieważ większość stałych mieszkańców czerpie zyski z turystów wymusza to na nich pewną uległość i dostosowywanie się do trendów jakie panują w świecie. Ludzie stają się sztuczni, dumni i szukają coraz to nowych sposobów na zarobienie pieniędzy. Nie odpowiadała nam taka atmosfera. W książce E. G. White pt. „Chrześcijański dom” przeczytaliśmy, że dobrze jest zakładać dom z dala od miejskiego zgiełku i sztuczności. Na wsi, w otoczeniu przyrody i ciszy, jest większa możliwość kształtowania chrześcijańskiego charakteru. W mieście pęd życia, sztuczność, brak ruchu powoduje, ze więź z Bogiem karłowacieje i zaczyna ograniczać się do cotygodniowego uczestnictwa w nabożeństwie. Nas to nie zadowalało. Pragnęliśmy żywej więzi z Bogiem. Pragnęliśmy spędzać więcej czasu z sobą jako rodziną, oraz uchronić nasze dzieci od złego wpływu jakie niesie ze sobą miasto. Zamieszkanie na wsi było odpowiedzią na te nasze pragnienia. Postanowiliśmy pójść za tym i zaufać Bogu.
Obiektywnie patrząc nie mieliśmy szans na przeprowadzkę na wieś. Mieszkaliśmy w kawalerce 34 m2, na trzecim piętrze przy ruchliwej ulicy w Kołobrzegu. Mieszkanie nie było nasze, ale kwaterunkowe. Dochody, jakie mieliśmy nie pozwalały ani na wykupienie tego mieszkania i ewentualnej sprzedaży, ani tym bardziej na kupienie domu na wsi. Jednak pragnienie aby wyprowadzić się z miasta wzrastało. Nasz stres zwiększył się gdy okazało się, że w szkole, w której nasza córka Ewa miała rozpocząć naukę są rozprowadzane narkotyki. Przeraziło nas to, ale nie bardzo mieliśmy możliwość zmiany tej sytuacji. Modliliśmy się i prosiliśmy Boga o jakieś wyjście. Pewnego grudniowego wieczoru przeglądałem „Gazetę Kołobrzeską” i trafiłem na ogłoszenie: zamienię mieszkanie dwupokojowe, własnościowe, z ogródkiem i garażem w Dygowie (wieś oddalona o 12 km od Kołobrzegu), na mieszkanie w Kołobrzegu, może być kwaterunkowe. Czyżby to jakaś szansa dla nas? Postanowiliśmy zadzwonić.
Właścicielką mieszkania okazała się starsza kobieta, umówiliśmy się telefonicznie i pojechaliśmy do Dygowa. Mieszkanie było bardzo ładne, w czterorodzinnym domu, łatwy dojazd z Kołobrzegu. Do tego ten ogródek, garaż i możliwość zmiany szkoły dla naszej córki. Wszystko piękne, ale okazało się, że pani chce dopłaty przy zamianie. To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Skąd u nas przypuszczenie, że ktoś zamieni takie ładne własnościowe mieszkanie z działką na kawalerkę na trzecim piętrze? Powiedzieliśmy pani, że mieszkanie bardzo nam się podoba, ale niestety żadna dopłata nie wchodzi w grę. Po prostu nas na nią nie stać. Pożegnaliśmy się i wróciliśmy do domu. Czuliśmy się zawiedzeni, ale prawdę mówiąc nie spodziewaliśmy się innego rozwiązania. To było do przewidzenia, że nasze marzenie, aby przeprowadzić się na wieś przy naszych dochodach jest niemożliwe do zrealizowania. Nasze zarobki pozwalały na skromne życie, ale bez szans na odłożenie jakiejkolwiek kwoty. Mieliśmy co prawda Boga, który troszczy się o swoje dzieci, ale czy On będzie chciał się zająć taką sprawą? Bóg był dla nas Istotą, Która nas stworzyła, odkupiła i chroni nas aby nie stało nam się coś złego. I to nam wystarczało. Ale Bogu to nie wystarczało. Miał dla nas coś lepszego.
Na drugi dzień po wizycie w Dygowie odebraliśmy telefon:
– Dzień dobry. Byliście u mnie wczoraj w sprawie mieszkania.
– Tak…?
– I co? Zdecydowaliście się państwo na zamianę?
– Nie stać nas na dopłatę. – odpowiedziałem.
– …To niech będzie bez dopłaty…
Odłożyłem słuchawkę z gębą otwartą ze zdumienia. Czy to prawda? Czy to możliwe, żeby ktoś dał nam taką ofertę? To nierozsądne i nielogiczne. Bóg dał nam do zrozumienia, że w życiu nie wszystko musi być rozsądne, ale zufanie Jemu jest rozsądkiem.
Sprawy notarialne załatwiliśmy w ciągu dwóch dni i tak oto staliśmy się właścicielami mieszkania własnościowego nie wydając nawet złotówki. Przeprowadziliśmy się 20 grudnia 1998 roku. Przywieźliśmy meble, kartony z rzeczami i chcieliśmy się jeszcze tego samego dnia rozpakować. Byliśmy zmęczeni przeprowadzką, ale nie mogliśmy się doczekać urządzenia się w naszym pierwszym własnym mieszkaniu. Było już z co prawda późno, ale zabraliśmy się za przesuwanie mebli, układanie rzeczy w szafkach i tak dalej. Wreszcie około godz. 23 skończyliśmy i mogliśmy położyć się spać. Byliśmy tak zmęczeni, że od razu zasnęliśmy.
W pierwszą noc było tak zimno (poprzednia właścicielka nie paliła w piecu od kilku dni), że spaliśmy w spodniach, kurtkach i czapkach. Nasz pierwszy dzień w nowym mieszkaniu rozpoczął się. Po kilku dniach zaczęliśmy doświadczać uroków wiejskiego życia.
Mieszkając w mieście nie trzeba się martwić o takie rzeczy jak drewno na zimę, odśnieżanie podwórka czy koszenie trawy przed domem. Tutaj zaczęły być ważne rzeczy o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Bóg zaczął nas uczyć całkiem nowego stylu życia. Zaczęliśmy dostrzegać, że jak się chce mieć ciepło w domu, to trzeba napalić w piecu, że jak się chce mieć świeże warzywa latem, to trzeba je wcześniej posiać, a jeszcze wcześniej kupić nasiona. Życie na wsi rządzi się zupełnie innymi prawami. Nie wystarczy tylko zarobić i kupić, ale trzeba włożyć też własny wysiłek i „pobrudzić ręce”. Zaczęło nam się to podobać. Prawdę mówiąc nie wiedzieliśmy, że życie na wsi tak wygląda, znaliśmy je tylko z opowiadań. Teraz mieliśmy okazję doświadczyć go na własnej skórze.
Zaczęło się bardzo fajnie. Córka przeniosła się do nowej szkoły, dużo bezpieczniejszej od tej w Kołobrzegu, syn dzięki temu, że mieliśmy ogródek nie musiał się już bawić w piaskownicy, gdzie pełno było kapsli od piwa, petów i psich kup. Posiadanie własnego ogródka jest wielkim błogosławieństwem. Nie dość, że masz świeże i zdrowe warzywa, to jeszcze możesz patrzeć jak rosną. Jest to niesamowite, oglądać działanie Boga w przyrodzie. Wielka jest siła życia. W mieście tylko kupujesz takiego pomidora i nawet się nie zastanawiasz, że trzeba go było posadzić, podlewać, obrywać wilki, itd. To jest piękne. Życie wymaga wysiłku i jest to dobre dla nas. Nie bez powodu Bóg dał Adamowi pracę w ogrodzie „aby go uprawiał i strzegł”. Nie da się opisać wrażenia, gdy wrzucasz ziarenko do ziemi i za kilka dni widzisz kiełek, potem liść i jeszcze za kilka dni wyciągasz rzodkiewkę. Cud! Spróbuj sobie położyć nasionko rzodkiewki na kanapkę. Nie to samo. Co? Potrzebny jest nasz wysiłek i Boża interwencja. Albo taki słonecznik. Wrzucasz jedno ziarenko a po kilku miesiącach masz ich około 1200! To jest zysk! W żadnej pracy tyle nie zarobisz. Tylko Bóg potrafi tak błogosławić (rozmnażać).
Życie na wsi pozwala dostrzec Boże działanie w wydawałoby się drobnych sprawach. Człowiek w mieście rzadko się nad tym zastanawia. W ogóle życie w mieście jest pod wieloma względami bardzo ubogie. No bo czego może doświadczyć człowiek, który rano wstaje, w pośpiechu je śniadanie (albo i nie), pędzi do pracy, po drodze odstawia dziecko do przedszkola lub szkoły. W pracy przez 8, 10 lub 12 godzin wytęża wszystkie swoje siły, żeby zarobić na coś co się nazywa życiem. Ale czy życie, to jedzenie, ubranie, oglądanie telewizji lub uprawianie swojego coraz droższego hobby? Wieczorem wraca do domu, po drodze jeszcze robiąc zakupy tak zmęczony, że nie ma już siły na zabawę z dziećmi czy rozmowę z żoną. Zjada więc kolację (obfitą, bo cały dzień nie zdążył się najeść), pada w fotel i albo ogląda TV do późna, albo siedzi w internecie, albo spędza czas w inny jeszcze bardziej twórczy sposób. Mija noc i rano to samo. Dzień za dniem, dzień za dniem. Rozkosz. Na wsi człowiek przynajmniej widzi kawałek świata, który Bóg stworzył. Widzi niebo, trawę, marchewki jeszcze w ziemi, pomidory jeszcze na krzaczkach i ptaki inne niż gołębie i mewy. Ma możliwość podpatrywania zmian jakie się dzieją w przyrodzie. Jest to większa lekcja o naszym Bogu niż cały stos książek o Nim. No więc czerpaliśmy tę wiedzę i cieszyliśmy się z naszego wiejskiego życia.
Zimą było trochę gorzej. Palenie w piecu i utrudniony dojazd do pracy w Kołobrzegu. Bywało, że nie zatroszczyliśmy się w porę o drewno na zimę i trzeba było na bieżąco coś kombinować. A to sąsiad pozwolił nam wyciąć niepotrzebne drzewo w sadzie, a to znaleźliśmy w Kołobrzegu jakieś drewno po remoncie, a czasem jak już nic nie było to zbieraliśmy drewno wyrzucone na plażę. Marne to było palenie bo mokre, ale Bóg w ten sposób nauczył nas przygotowywania się na zimę. Żona zaczęła robić przetwory, ja gromadzić drewno odpowiednio wcześniej. Były to dla nas nowe doświadczenia, ale myślę że bardzo pożyteczne. Zaczęliśmy mieć coraz więcej frajdy z takiego życia.
Po jakimś czasie jednak zaczęły nam przeszkadzać pewne rzeczy. Po pierwsze nasze codzienne wyjazdy do pracy. Zajmowało to nam z Moniką zbyt dużo czasu. Po drugie bliskość miasta (12km) powodowała, że nie całkiem udało nam się oderwać od miejskiego gwaru i zepsucia. Zaczęło nam to coraz bardziej dokuczać. W naszych głowach zaczęła kiełkować myśl: czemu tego wszystkiego nie rzucić i nie przenieść się na jakąś naprawdę wiejską wieś. Oderwać się całkiem od miasta, od tego pędu, wyścigu szczurów i takie tam. Zaczęliśmy myśleć o przeprowadzce w jakieś spokojne miejsce, w otoczeniu przyrody, z własnym podwórkiem i bez sąsiadów. Ponadto córka miała już 11 lat, syn 9 i zaczęła być pilna potrzeba oddzielnych pokoi dla nich. Zamarzył nam się własny domek na wsi. Wiedzieliśmy już że Bóg błogosławi takie marzenia. Nie była to z naszej strony chęć posiadania więcej niż potrzebujemy. Po prostu zaczęliśmy się już nie mieścić w mieszkaniu w Dygowie. Modliliśmy się modlitwą Jabeza, aby Bóg poszerzył „paliki naszego namiotu”. Poza tym, pragnęliśmy przybliżyć się do Boga jeszcze bardziej. Modliliśmy się dużo w tej sprawie i postanowiliśmy nie robić nic na siłę, ale jeśli zobaczymy, że Bóg otwiera nam drzwi, to my będziemy szli za Nim.
Mieszkaliśmy już w Dygowie prawie cztery lata. Byliśmy teraz w lepszej sytuacji niż w Kołobrzegu, bo mieszkanie było nasze i mogliśmy je sprzedać. Pozostał jeszcze wybór miejsca przeprowadzki. Wiedzieliśmy, że za pieniądze uzyskane ze sprzedaży mieszkania nie bardzo możemy poszaleć. Rozłożyliśmy mapę Polski i zaczęliśmy wybierać. Śląsk odpadł w przedbiegach, bo wiadomo – zanieczyszczenie, Pomorze, Mazowsze i Góry odpadły ze względu na wysokie ceny nieruchomości. Pozostały tereny Polski środkowej i Lubelszczyzna. Nasz znajomy miał rodziców w Lublinie i często do nich jeździł, poprosiliśmy go więc, o jakaś lokalną gazetę z ogłoszeniami. Przywiózł nam słyną lubelską gazetę „Anonse”. Ogłoszeń było mnóstwo i ku naszemu zaskoczeniu, ceny domów nie były takie duże. Za drewniany domek z działką ceny wahały się od 30-50 tys. zł. To było dla nas jeszcze osiągalne. Postanowiliśmy za nasze mieszkanie wystawić cenę 55 tys. zł i czekać co się będzie działo. Jeśli Bóg chce, abyśmy sprzedali mieszkanie i przenieśli się w inne miejsce, to przyśle ludzi, którzy kupią nasze mieszkanie za cenę, której żądamy. Sąsiedzi, gdy dowiedzieli się o naszych zamiarach byli oburzeni. Nie wierzyli, że uda nam się sprzedać mieszkanie za taką cenę. Nie przejmowaliśmy się tym. Wiedzieliśmy, że niższa cena nie pozwoli nam kupić domu w odpowiednim stanie, pokryć koszty przeprowadzki i chętnych było bardzo dużo. Był sierpień 2002 i już w pierwszym miesiącu było kilkanaście ofert. Niestety wszystkich klientów odstraszał brak ogrzewania gazowego. Czekaliśmy dalej. Minął wrzesień, październik, listopad i nic. Wszyscy to samo. Ładne mieszkanie, fajne warunki, ale brak ogrzewania gazowego. Pomyśleliśmy sobie: kurcze, to może zrobić to ogrzewanie? Nie bardzo mieliśmy na to fundusze, ale jeśli miało by to pomóc w sprzedaży mieszkania, to może warto się nad tym zastanowić?
Pora na zmianę ogrzewania była najbardziej odpowiednia – połowa stycznia! Zbliżały się największe mrozy a nam rozbebeszyli centralne, które mieliśmy, a nowego jeszcze nie było. Przypomniała nam się pierwsza noc w Dygowie, gdy spaliśmy w kurtkach i czapkach. No nic, trzeba jakoś przeczekać. Babrali się z tym gazem chyba z tydzień. W końcu założyli, odpalili piec, i…I nic. Nie działało. Kolejna noc bez ogrzewania. W końcu udało się jakoś go uruchomić i zaczęliśmy cieszyć się nowym gazowym ogrzewaniem. Nie długo się cieszyliśmy, bo pierwszy klient, który przyjechał obejrzeć mieszkanie zdecydował się je kupić. Za kwotę 55 tys!Wiedzieliśmy już, że to Bóg prowadzi tę sprawę.
Załatwiliśmy sprawę u notariusza i zostaliśmy na lodzie. Był marzec a my mieliśmy opuścić mieszkanie do końca miesiąca. Postanowiliśmy przeprowadzić się do rodziców w Kołobrzegu i zacząć intensywne poszukiwania domu na Lubelszczyźnie. Chcieliśmy doczekać do końca roku szkolnego, aby dzieci miały czas na zaaklimatyzowanie się w nowym miejscu. urządzenia się w nowym miejscu…. c.d.n.
Na wsi można odetchnąć 🙂
No cóż, to mnie zaskoczyłaś
To Wy mnie ciagle zaskakujecie 😉