Do napisania tego tekstu zabierałam się kilka razy przed komputerem i kilkaset razy w moich myślach. Przyszła jednak pora na kilka słów tu, na naszym blogu. Opowiem Wam o tym co wydarzyło się pewnej zimy i jak pierwszy śnieg naszego najmłodszego syna witałam łzami patrząc na zmianę na łóżeczko małego Benia i w okno, gdzie widać las pokryty po raz pierwszy w tym roku puchem, który zawsze tak cieszył. Jednak nie tym razem…
To był wyjątkowy tydzień! Po raz pierwszy miałam zostać z całą trójką sama! Łukasz wrócił do pracy a ja rzuciłam się w wir bycia matką wielodzietną na pełen etat! Trzecie dziecko to zupełnie inna bajka. Wiesz co i jak oraz dlaczego. Wiesz, gdzie szukać sprawdzonych odpowiedzi, oraz wiesz czego się spodziewać i co może Cię zaskoczyć. Wiesz mega dużo! Szczególnie pracując od lat z mamami i znając dzieciowo-mamowe problemy! Byłam świetnie przygotowana! Mimo zapasów: słoików z gotowymi daniami i pastami na chleb (polecam Primavika) potrafiłam narobić górę naleśników z soczewicowym farszem, złapać jesienne promienie słońca na spacerze z całą trójką, wziąć prysznic i nie śmierdzieć a nawet zastanawiać się nad trafną argumentacją do posiadania jeszcze jednego dziecka. Nieskromnie powiem szło mi rewelacyjnie, jednak tylko do końca tygodnia. W piątek miałam pójść na okoliczny bazarek i kupić trochę warzyw. Miałam też posprzątać dom. W sobotę mieli nas odwiedzić nasi przyjaciele. W niedzielę byliśmy umówieni na nagrania w studio na temat kryzysów w rodzinie. Po pierwszym miesiącu euforii, endorfin, oksytocyny, miłości i łez radości wylewających się potokami z naszego domu postanowiliśmy powoli otwierać się…
Tu tekst się urywa. Mijają dwa lata od jego napisania a ja nie zdawałam sobie sprawy o jego istnieniu.
Szybko znajduję kolejny tekst w szkicach bloga.
Jest środek nocy. Do snu utula mnie koncentrator tlenu. Miarowo i cichutko wydaje z siebie dźwięki jak przytłumiona perkusja budząca się do życia. Na szczęście jednak pozostaje na cichych tonach i nigdy nie zagłusza tego czego lubię słuchać najbardziej – oddechu naszego najmłodszego syna. „Postaramy się go jutro odpiąć od respiratora, ale naprawdę wątpimy, że się uda. W środę podpiszemy dokumenty zezwalające na tracheotomię” – wciąż brzmi w moich uszach cichy pomruk starszego, doświadczonego lekarza. Jest tak wyraźny, jakbym usłyszała go przed chwilą. Od wypowiedzi jednak dzieli nas nie tylko czas, ale i miejsce. Koncentrator tlenu nuci swoją melodię w naszej domowej sypialni, a nie w szpitalu.
Koło małej fabryki tlenu świeci pulsoksymetr, obok stoi ssak. Pudło na zabawki schowałam, by zrobić miejsce na powiększenie domowej apteczki. Zastanawiałam się nad dodatkową półką na kolorowe misie, modne drewniane zabawki i pierwsze książeczki dla malucha. Rezygnuję jednak, bo wiem, że zamienię je szybko na wystawę strzykawek enteralnych. Nie chcę takiej wystawy. Nie chcę wielu rzeczy. Chcę natomiast, byś synku chodził często w czapce, bym nie widziała Twojej zdeformowanej głowy. Chcę, byś leżał na lewym boku, bym nie widziała sondy wychodzącej z Twojego nosa. Tego gigantycznego plastra zasłaniającego Twój maleńki policzek.
Chcę schować to, co jest nie tak, mimo bezradności pracowników hospicjum względem nas. Bezradności spowodowanej naszym zaprzeczaniem rzeczywistości, przez niektórych inaczej nazywanej wielką wiarą. „Prawdopodobnie nigdy nie będzie lepiej”. „Czuję się jak kat nad Panią, ale super nigdy nie będzie”, „Zmiany w mózgu są nieodwracalne”. Ciągle to słyszę, ale lubię udawać, że tego nie ma.
Przepraszam, jeśli urażę Cię jako rodzica, ale chciałabym zacytować słowa pewnej mamy. Mamy, którą poznałam (jak wielu innych cudownych rodziców) na korytarzu oddziału anestezjologii i intensywnej terapii. Słowa, z którymi tak bardzo się zgadzam. „Rodzic, który nie doświadcza tego co my, nigdy nie doceni rodzicielstwa.” Zgadzam się z tymi słowami, bo…
Lubię wychodzić na wiosenne spacery. Zawiązać Cię w chustę. Schować Cię przed światem i udawać jedną z tych mam, które z podniesioną głową chodzą po parku. Czasem też chodzę z Tobą na rękach po domu. Udaję wtedy, że bałagan w naszym domu jest spowodowany Twoim ciągłym płaczem, a nie moim. Wyobrażam sobie, że moje piersi bolą mnie wcale nie z powodu laktatora a dlatego, że „wisisz na piersi”. Czasem nie wezmę prysznica. Wyobrażam sobie wtedy, że nie miałam czasu, bo tuliłam Cię do snu, a Ty nie mogłeś zasnąć. Czasem też spieszę się i wychodzę szybciej z łazienki, by wziąć Cię na ręce, bo pewnie, gdybyś mógł, nie pozwoliłbyś mi na długie SPA w domowym zaciszu. Nie chcę już też zjadać obiadów w spokoju. Chcę brudzić Ciebie i siebie sosem ze spaghetti przez to, że ciągle jesteś na moich rękach. Nie chcę się wysypiać, chcę budzić się nocami na Twój głośny, żałosny płacz. Nie chcę też, byś biernie przechodził na rodzinnym spotkaniu z rąk do rąk, chcę, byś wyciągał ręce tylko do mnie. Nie chcę też mieć małej torby na dziecięce rzeczy. Chcę, by pękała w szwach od zabawek, ubrań na zmianę i gigantycznych ilości przekąsek.
———-
Był taki czas w naszym życiu, gdy zima trwała dwa lata. Nie było w niej miejsca na radosną wiosnę, kolorową jesień ani upalne letnie dni. Był czas ciągłej walki, strachu i niepokoju. Wszystko zaczęło się ciepłą jesienią 2020 wraz z urodzeniem naszego najmłodszego syna. Przez miesiąc byliśmy szczęśliwą, wielodzietną rodziną, by nagle z dnia na dzień bez ostrzeżenia i zapowiedzi widywać syna tylko minutami na oddziale intensywnej terapii. Powoli i miarowo przechodziliśmy przez etapy szczęścia. Szczęściem było wyjście z OIOMu, szczęściem było wyciągnięcie sondy, szczęściem było wypisanie nas z hospicjum, szczęściem było nauczenie się widzieć ostre kolory, szczęściem było samodzielne poruszanie rękoma za grającą zabawką, szczęściem było nauczenie się siedzieć a potem nadszedł luty 2023 a wraz z lutym śmierć. Choć właśnie świeci sierpniowe słońce, to w naszym sercu dopiero wczesna wiosna. Dopiero widać przebiśniegi. Uparliśmy się, że tęsknić będziemy w podróży i w tym roku płakać będziemy tam, gdzie zima nigdy nie nadchodzi.
#tęsknotapodróżuje
Dobrze, że już jesteś. Ja też jestem
Więc dziękuję, że jesteś…
Dziękuję Sandra, że zaczęłaś znowu tu pisać.
Ostatnio zastanawiałam się nad swoim szczęściem i co ono dla mnie oznacza ….
Ale kiedy przeczytałam Twój wpis to doszłam do wniosku, że tak mało wiem na temat szczęścia…
Ciekawe jest to, że szczęście dla każdego człowieka oznacza coś innego tu na ziemi a jego postrzeganie można bardzo szybko zmienić…
Odkąd Was znam, zaskakujecie rozwiązaniami problemów. Wtedy przypominam sobie, że to przecież Bogu oddaliście stery… znów otwieram Biblię, by poznawać tego Boga ❤️
„Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz skąd pochodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, kto narodził się z Ducha…” J 3,8